piątek, 13 marca 2015

Edwardiańska słodycz, czyli lecimy do St. Louis! Krótka recenzja filmu

Film raczej mało znany. Dla jednych zbyt kolorowy, dla innych jednak bardzo prawdziwy. Jedno jest natomiast pewne: "Spotkamy się w St. Louis" to zdecydowanie najcieplejszy, najbardziej optymistyczny i pogodny film, jaki do tej pory widziałam. A do tego jest taki... Edwardiański!

Premiera: 22 listopada 1944

St. Louis spotkałam właściwie przypadkiem. Pewnego dnia leciał sobie po prostu na TCM, a że w jego opisie znalazły się te cztery magiczne słowa (czyli "Judy Garland" oraz "epoka edwardiańska"), moja mama przez równo 1 godzinę i 53 minuty (plus reklamy, rzecz jasna) nie mogła odciągnąć mnie od telewizora.


Fabuła "Spotkamy się w St. Louis" jest w zasadzie dosyć prosta. Wręcz banalna. Bowiem w słonecznym amerykańskim mieście St. Louis, w roku 1903, żyje sobie bogata, szczęśliwa, kochająca się rodzina. Tata całymi dniami ciężko pracuje na dom, którym to zarządza niezwykle zaradna i kochająca mama. Akcja filmu skupia się jednak wokół córek tychże państwa Simth: siedemnastoletniej Esther (Judy Garland) oraz jej nieco starszej siostry, Rose (Lucille Bremer). Obu dziewczynom od dłuższego czasu umysł zaprząta jedna myśl: znaleźć męża! I to szybko! Jednakże mimo tak oczywistej fabuły, dzieło reżyserii Vincente Minneli potwierdza prawdę starą jak historia kinematografii: nie co, lecz jak stanowi o wartości filmu. A wartość "... St. Louis" jest niepodważalnie bardzo wysoka.


Na początku należy chyba zwrócić uwagę na znakomity dobór aktorów, w szczególności zaś na moją ukochaną Judy Garland i towarzyszącą jej Margaret O'Brien. Judy przedstawiać zapewne nie muszę: większość z Was zna ją jako Dorotkę z krainy Oz. W obu filmach dała świetny popis swoim talentem nie tylko aktorskim, lecz również wokalnym. Jej gra jest pełna kobiecego wdzięku i dziewczęcego uroku zarazem, co idealnie wpasowuje się w postać dorastającej dziewczyny z dobrego domu, przeżywającej swoje pierwsze miłostki i rozczarowania. Co zaś się tyczy młodziutkiej Margaret O'Brien, grającej rolę jednej z młodszych sióstr Esther, to trudno w ogóle porównać ją do któregokolwiek ze współczesnych aktorów dziecięcych. Zapewniam Was, że żaden z nich nie będzie w stanie poruszyć Waszym sercem tak mocno, jak zrobiła to Margaret, mająca wówczas zaledwie siedem (!!!) lat. Nie bez powodu była w końcu jedną z najmłodszych laureatek Oscara dla najlepszej roli dziecięcej.


Drugim aspektem ważnym dla widza są niewątpliwie piosenki (dwie nominacje do Oscara). Tak, "... St. Louis" jest musicalem. I to musicalem pierwszej klasy. Nie wiem, co robili autorzy tego filmu, żeby napisać aż tak wyśmienite kawałki, ale spójrzmy prawdzie w oczy: "The Trolley Song" po prostu zwala z nóg. Nie dość, że śpiewa to Judy Garland swoim anielskim głosem, nie dość, że melodia jest jak najbardziej pod nóżkę i aż zmusza do tańca, to jeszcze słowa ma bardzo mądre i dowcipne. Zresztą, sami posłuchajcie:


Cóż, więc teraz już wiecie, jak mniej więcej wyobrażam sobie swoją codzienną podróż autobusem do szkoły. Wprawdzie nie tańczę ani nie zdzieram czapek z głów współpasażerom, ale zdarza mi się czasami zanucić pod nosem "Ding ding ding with the trolley..." lub też, na wzór pana w szarym garniturze, biec za autobusem jak opętana. Poza tym, czy tylko ja odnoszę wrażenie, że w roku 1944 blue box znajdował się na zdecydowanie wyższym poziomie, niż w niektórych przypadkach znajduje się obecnie? (Podkreślam tutaj słowo NIEKTÓRYCH, bo nie tyczy się to rzecz jasna takich dzieł jak "Hobbit" czy "Piraci z Karaibów".)

Dodatkowo: zdjęcia. Kolory w tym filmie są po prostu fantastyczne! Wiem, że nie każdy taką filmową feerię barw lubi, ale moim zdaniem w tym przypadku dodaje ona filmowi niepowtarzalnego charakteru i kolorytu. Czyni go filmem niezwykle wesołym i niezwykle optymistycznym. Wszystkie wydarzenia ukazane są tutaj w różowym świetle, każde nieszczęście kończy się tu radością. Bohaterowie prowadzą życie beztroskie, mimo wielu problemów i starają się cieszyć tym, co mają. Ten niewątpliwie wyraźny motyw dydaktyczny nie jest jednak wcale sztuczny i nie razi po oczach. Perypetie Esther naprawdę bawią i wywołują uśmiech, ale w całkiem inteligentny sposób. "... St. Louis" nie jest żadną głupią komedią, lecz przyjemną historyjką o życiu, które wbrew pozorom może być całkiem szczęśliwe. Mimo wszystko zdaję sobie sprawę z tego, że nie wszyscy takie kino lubią, że kogoś film bez krwotoków i wyprutych flaków może zwyczajnie zanudzić. A szkoda.

Możecie więc teraz śmiało zapytać, dlaczego właściwie zawracam Wam głowę recenzją filmu na blogu o historii mody. Otóż, jak zapewne zauważyliście po obejrzeniu powyższego filmiku, mody edwardiańskiej jest w St. Louis całkiem sporo. I to właśnie do tego tematu dzisiaj zmierzam.


Po obejrzeniu tego filmu w głowie kotłowało mi się całkiem sporo kostiumowych przemyśleń. Bez wątpienia twórcy nieco podkoloryzowali oryginalny ubiór z epoki w celu uczynienia filmu jeszcze weselszym, ale na szczęście udało im się zachować ten typowo edwardiański charakter. Nie brak jest więc tu ładnie układających się spódnic, esowatej sylwetki, fryzur na Gibson Girl i kapeluszy.

Dużo dużych kapeluszy = dużo szczęścia w oczach Sio

Mamy tu również zabawną scenę prezentującą nam pełen komplet bielizny edwardiańskiej.

Tak. Dokładnie tak wyglądało sznurowanie gorsetu. Nie wiem, kto ma tutaj zabawniejszą minę: Esther (różowa) czy Rose (niebieska).

Zaś na balu pojawia się nam przegląd sukni wieczorowych, potwierdzający ich różnice od strojów codziennych (temat ten musnęłam zaledwie w TYM poście). Suknie balowe były więc bardziej przylegające i w ten sposób podkreślające charakterystyczną sylwetkę.







Zastanawia minie tylko to, dlaczego Esther, mająca siedemnaście lat, ciągle chodzi w sukniach tak bardzo odsłaniających nogi. Nie wiem, czy to kwestia jej wygodnego stylu (bo dotychczas raz tylko miała na sobie gorset) czy też takiego zwyczaju, ale wydaje mi się, że skoro dziewczyna może już interesować się płcią przeciwną, to jednocześnie jest już prawie kobietą. A wszakże kobiecie pokazywać nóżek bynajmniej nie wolno, oj nie! To wszakże szalenie nieprzyzwoite...






Pod względem kostiumowym "... St. Louis" jest więc istną sielanką na oka niezbyt doświadczonej badaczki historii mody. Film ten upewnił mnie w kilku szczegółach, czyli we wspomnianych sukniach wieczorowych oraz istnieniu zabawnej poduszeczki przyczepianej do pupy, aby zwiększyć jej rozmiar (w pozytywnym znaczeniu! Nie wszystkie panie miały przecież wystarczająco krągłą sylwetkę i czasem sam gorset nie pomagał w wypchnięciu bioder do tyłu i trzeba było mu trochę pomóc. Nie dziwcie się, w dzisiejszych czasach kobiety załatwiłyby to pewnie silikonem, wtedy były przynajmniej rozsądne.). Nasunęło mi się też parę pytań, mi. odnośnie przyzwoitej długości sukienek. Przede wszystkim zaś St. Louis dostarczyło memu oku dużej ilości kolorów, muzyki (ding, ding, ding...) oraz edwardiańskiej energii do jak najprędszego brania się za ten nieszczęsny gorset. A ja jeszcze nawet nie mam fiszbin!

Pozdrawiam Was serdecznie,

Sio

PS: Ding, ding, ding with the trolley...