środa, 2 września 2015

Edwardiańskość gości na chorwackich plażach...

Pojawił się nagle. Bez uprzedzenia. Nikt z zebranych nawet nie przypuszczał, że się jednak powróci po tak długim czasie. Był wysoki. Wręcz olbrzymi. Wiało od niego smutkiem, chłodem i gniewem jednocześnie. Nikt nie był w stanie dostrzec jego prawdziwej twarzy, ukrytej za szarą woalką lęku i cierpienia, mieszanych z monotonią życia. Rozpacz i lament, jakie zapanowały wśród zebranej wokół młodzieży z chwilą przybycia tajemniczej zjawy, trwać miały jeszcze dobre dziesięć miesięcy, odbierając wszystkim radość i beztroskę. Kim więc był ów tajemniczy osobnik, który w jednej chwili wyssał z tych ludzi całe ich szczęście? Nie, nie mylicie się. To właśnie był WRZESIEŃ...

I tym jakże optymistycznym akcentem otworzyliśmy wczoraj zupełnie nowy rok szkolny, dziękuję bardzo!!!Dzisiaj natomiast, pełni energii i zapału do pracy, po raz pierwszy od dwóch wyruszyliśmy w pełną niespodzianek i dziur w asfalcie drogę do naszych utęsknionych placówek oświatowych, gdzie, zasiadłszy na jakże wygodnych, sosnowych krzesłach elektrycznych, otworzyliśmy swe młode i zaspane umysły na zdobywanie wiedzy. Tylu rzeczy się dowiemy! Rzeczy ważnych, niezbędnych, które niewątpliwie przydadzą nam się w nadchodzącym już wielkimi krokami Dorosłym Życiu (chociaż ja nie wiem jeszcze nawet, gdzie chcę iść na studia, ale okay, niech będzie)

A tak na poważnie: mamy wrzesień i jeszcze wczoraj było niecałe 30°C w cieniu. Wakacje chyba po prostu nie chcą jeszcze dać o sobie zapomnieć i tylko psują nam humor tęsknotą za dniami wolnymi od szkoły. A za czym ja tęsknię? Za Chorwacją. Za plażą. Za morzem. I za moją edwardiańskością, którą tam zostawiłam.

*BA DUM TSS*
Część z Was już być może widziała zdjęcia mojego edwardiańskiego kostiumu kąpielowego na blogowym Instagramie, to też sam fakt, że udało mi się jakimś cudem skończyć to... COŚ na czas, nie był wcale żadną tajemnicą. Owszem, nie obyło się rzecz jasna bez małych, że tak powiem, komplikacji, a efekt końcowy daleko odbiega od tego zamierzonego, ale już samo to, że RĘCZNIE przyszywałam do tego ponad jedenaście (!!!) metrów wstążki można uznać za sukces.

Proszę, nie zwracajcie uwagi na moje idiotyczne miny. Słońce świeciło mi w twarz, a w takich warunkach trudno jest się po ludzku uśmiechnąć.
Jak już wspominałam w poprzednim poście, na szycie mojego edwardiańskiego stroju kąpielowego miałam mało czasu, bo zaledwie niecały tydzień. Niewielkie były też moje fundusze, toteż postanowiłam totalnie zaoszczędzić na materiale i zamiast kupić bawełnę w docelowym kolorze granatowym, nabyłam w Ikei zwyczajną bawełnę naturalną za 7,99 zł za metr, z zamiarem ufarbowania jej na granat farbą do tkanin. Najpierw więc przekształciłam kilka wykrojów z Burdy tak, by otrzymać coś na kształt luźnej koszulki doszytej do pumpiastych spodenek i osobno zakładanej spódniczki. Wszystkie te elementy wycięłam z beżowej jeszcze bawełny i zszyłam maszynowo, aczkolwiek umownie, pomijając rękawki i marynarski kołnierzyk-pelerynkę; chciałam to wszystko dopracować po farbowaniu. CHCIAŁAM.



Farbowanie, jak się okazało, nie jest wcale takie proste i łatwo można podczas niego pobrudzić siebie, kuchnię i właściwie wszystko inne, co jest dla Was ważne, toteż radzę Wam naprawdę uważać na przyszłość (I pragnę też zwrócić . na to, że tkaniny farbować należy tylko i wyłącznie w garnku emaliowanym. EMALIOWANYM!!! !@#%). Na koniec okazało się jeszcze, że wybrany przeze mnie kolor granatowy w rzeczywistości granatowym wcale nie jest. Natomiast coś, co otrzymałam po ponad trzech godzinach stania w kuchni i gotowania materiałów w podejrzanie śmierdzącym roztworze i wdychania tych tajemniczych oparów, przypomina mi raczej kolor brudnego gołębia kąpiącego się w miejskiej kałuży deszczówki, błota i spalin; ale okay, niech będzie.

Masakra.

 A potem zupełnie nagle okazało się, że tydzień przeznaczony na szycie minął, trzeba wyjeżdżać, a mój edwardiański kostium kąpielowy nie przypomina właściwie nic edwardiańskiego ani w kwestii koloru, ani właściwej formy. Za dużo pracy włożyłam jednak w to moje małe paskudztwo, żeby teraz tak po prostu zostawić je w domu niedokończone. Zebrałam więc wszystkie te moje niebieskoszare szmatki do torby razem z igłą, nitką i nadzieją, i wyruszyłam na podbój edwardiańskich plaż.




 Plan był taki: wykończę wszystko na miejscu. Ręcznie. Przyszyję wstążkę. Doszyję rękawki i kołnierzyk. Guziki. Obrzucę dziurki (!!!). No ale żeby było zabawnie, dopiero na miejscu zorientowałam się, że w szale pakowania całej mojej edwardiańskości o 2 w nocy przez przypadek zapomniałam o wzięciu ze sobą z domu trzech pozornie niepotrzebnych elementów, jakimi były oba wspomniane rękawki i kołnierzyk. 

Najpierw był szok i niedowierzanie.

Potem tak zwany facepalm.

A potem totalna improwizacja.

Bo przecież celowo zarówno dekolt jak i ramiona wykańczałam w domu dość niedbale; według pierwotnego planu "na koniec i tak nic nie będzie widać", ponieważ kołnierzyk i rękawki zasłonić miały wszystkie niedociągnięcia. A tu bach, nie ma ani kołnierzyka, ani rękawków, są za to krzywo zrobione szwy i ostatni metr białej wstążki, który został mi po obszywaniu spódnicy. Błyskawicznie wyszperałam więc na Pintereście zdjęcie kostiumu o nieco innym wykończeniu niż miał mój początkowy projekt, ale i tak będącym moją ostatnią deską ratunku w tej tragicznej (a raczej komicznej) sytuacji. 


Początkowo miało to wyglądać mniej więcej tak...
... ale to właśnie ten "dekolt" uratował mi całą pracę!
Kostium udało mi się jednak skończyć na czas i dokładnie ostatniego dnia wyjazdu z pomocą taty i jego aparatu mogłam zrobić sobie moje pierwsze "kostiumowe" zdjęcia w prawdziwej morskiej scenerii! Z tą scenerią też był, swoją drogą, mały problem, bo naprawdę ciężko jest znaleźć w Chorwacji chociażby najmniejszy kawałek plaży bez turystów w bikini (cóż za brak przyzwoitości! ;P) i stanowczo nieedwardiańskich motorówek. Choć i tak gdzieś, tam w tle czają się fragmenty miejskiego portu (ale ciii!).


Czy rzuciło wam się w oczy to, że moja skóra ma właściwie odcień tego piasku? Fascynujące zjawisko. Fascynujące.
No właśnie. Moja skóra. Słowo daję, robiłam co mogłam, smarowałam się pięćdziesiątką, nosiłam kapelusz, owijałam się w pareo. Ale w tym kraju po prostu nie da się spędzić dobrych dwóch tygodni w ogóle się nie opalając. To jest po prostu nie możliwe, mimo że z takim kolorem karnacji w epoce edwardiańskiej skazana byłabym chyba na towarzyski ostracyzm (z tego co wiem, mania na wybielanie sobie skóry minęła damom dopiero w latach 20-tych XX wieku). Wytłumaczyć muszę się też chyba z mojej fryzury: początkowo chciałam je rzecz jasna upiąć a la Gibson Girl, ale kiedy spojrzałam na ten nieszczęsny, totalnie improwizowany i spartaczony przeze mnie dekolt, uznałam za konieczne zasłonić go moimi nieposkromionymi włosami - po raz pierwszy w życiu doceniłam ich objętość.

Teraz dochodzę do wniosku, że patrząc na to z tyłu bardziej czuje się chyba tę edwardiańskość, niż z przodu. To pewnie kwestia guzików... #plasticisfantastic
 




Chyba nie muszę opisywać zdziwienia, jakie malowało się na twarzach ludzi, którzy pewnego lipcowego popołudnia mimowolnie byli świadkiem tego, jak pewna niezrównoważona nastolatka z jaskółczym gniazdem na głowie włazi do morza w niezbyt ładnej sukience i śmieje się przy tym jak idiotka. I dobrze, niech się śmieje. Przynajmniej kiedy we wrześniu wróci już do szkoły, będzie miała co wspominać.

20 komentarzy:

  1. Kostium śliczny, i jak dla mnie dekolt perfecto :P A co do włosów to zabiłabym za takie, ile historycznych fryzów można zrobić <3 We wrześniu najgorsze jest to, że szkoła zabiera cenny czas na szycie. Serio, czy nikt nie pomyśli że nastolatki czasem mają KREATYWNE hobby, o wiele ważniejsze i przyjemniejsze już kucie historii Mezopotamii po raz enty w życiu -.-

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeej, tak się cieszę, że ci się spodobał! :) Z moimi włosami faktycznie można się nieźle pobawić przy fryzurach historycznych (bo przy współczesnych już nie bardzo :(), choć na co dzień są wręcz nieznośne i się puszą jak diabli. Ale za to do Gibson Girl wcale nie trzeba ich tapirować :D
      DOKŁADNIE. Historię jeszcze da się przełknąć, bo rozwija świadomość i wyobraźnię, ale taka geografia... Albo WF... Chyba już nikt nie liczy się dziś z prawdziwymi wartościami młodych ludzi i ich zainteresowaniami, wszyscy każą nam tylko wkuwać sinusy, glacjały i inne aniony diwodoroortofosforanowe. Albo nawet jeszcze gorzej: grać w siatkówkę... A ja chcę szyć *_*

      Usuń
    2. Oj, ćwiczenia są potrzebne :) Kiedyś też panienki miały ćwiczenia ku zdrowotności. Może w gorsetach, ale miały. Jak masz dobrze wyglądać na koniu, jak nie będziesz potrafiła gibko (w gorsecie! :P) na niego wskoczyć, tylko Cię będą wrzucali jak worek kartofli ;)

      Usuń
    3. Oj, tak, kiedyś już próbowałam kilka takich dziewiętnastowiecznych ćwiczeń dla zdrowotności wykonać, wprawdzie bez gorsetu, ale jednak :) I przyznam szczerze, że gdyby na czymś takim opierał się szkolny WF, to ja bym chyba była w raju! :D Też się zastanawiam, jak one właściwie wytrzymywały na koniu w gorsecie, jeszcze siedząc wykrzywione na damskim siodle. Jedak umiejętności związane z wdzięcznym poruszaniem się w gorsecie w każdej sytuacji są bardzo cenne :)

      Usuń
  2. Moje włosy to małe oklapki, i o ile na codzień z nimi nie tak źle, to nie chcą się nawet tapirować - biedna ja, czas zainwestować w puchatą perukę :P
    Brr, wf - czy nikt nie rozumie że damy nie biegają? A brzuszki wyrabiają mięśnie w talii i trudniej ścisnąć się w gorsecie :P Całe szczęście że w mojej szkole raz na jakiś czas mogę dać ujście pasji pomagając w organizacji imprez historycznych albo robiąc pseudowykład o historii mody - miny "niewtajemniczonych" gdy mówię o gorsetach i sznurówkach - bezcenne <3

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, bieganie jest takie nieedwardiańskie; prawdziwe damy nie biegają, lecz spieszą w danym kierunku :) A wymówką z gorsetem posługiwałam się już wielokrotnie, zwłaszcza kiedy koleżanki paplają o swoich dietach i treningach. Jak już skończę gorset, i tak będę miała węższą talię od nich!! MUAHAHAHA!!! Też planuję w najbliższym czasie poopowiadać w szkole o modzie w osiemnastym wieku, tylko trochę się boję, żeby wszystkich nie zanudzić. Już raz poprawiłam nauczycielkę mówiąc, że "to wcale nie jest krynolina, tylko stelaż panier, w Polsce zwany też rogówką" i wszyscy spojrzeli się na mnie jak na kosmitę :) Mam też skłonność do wzdychania na lekcji do portretów pisarzy i polityków zamieszczanych w podręcznikach. Miny ludzi, którzy nagle słyszą na lekcji komentarze typu "O raju, jaki on był przystojny!" albo "Czy ty widzisz te mięśnie? Pewnie dużo walczył mieczem..." rzeczywiście są po prostu bezcenne :)

      Usuń
    2. Kiedyś miałam pożyczyć koleżance suknię plus oczywiście bieliznę, ale biedna miała tak wyrobione mięśnie brzucha że nie mogła się ścisnąć nawet w połowie jak ja i w kickę się nie zmieściła. Biedna, nie mogła się przebrać za "księżniczkę". Chyba ją przekonałam że brzuszki to zło :P Miałam okazję mówić w szkole o historii mody i prawdę mówiąc rzeczywiście mówienie samo strasznie nudzi, bo niewiele z tego rozumiano. Ale kiedy zdeterminowana nawrócić moją klasę na Kostiumizm zapakowałam wielką walizę sukien do 3 autobusów, a potem ubrałam koleżanki i rozbierając je opowiadałam o kolejnych warstwach stroju w danej dekadzie, działało to o wiele lepiej, a wiele osób nauczyłam kiedy coś jest stays/sznurówką, a kiedy gorsetem :P W mojej szkole się już przyzwyczaili, że czasem odpływam :D Kiedyś nauczycielka mnie zapytała czemu nie słucham - "Pani profesor, bo wie pani, ten wiersz mi przypomniał że muszę uszyć nowe stays do mojej anglezki, bo stare nie pasują do panieru" - mina bezcenna :) Albo kiedy poprawiłam ją w sprawie datowania jednego portretu wnioskując po sukni - okazało się że trafiłam idealnie, a wszyscy patrzyli na mnie wzrokiem "skąd ty to do jasnej palemki wiesz :O"

      Usuń
    3. Biedni, współcześni, wysportowani ludzie :) Brzuszki niszczą marzenia :'(
      Tego się właśnie obawiam, że jeśli wyjdę na środek klasy i od razu zacznę mówić o tym, że "robe a la francaise ewoluowała bezpośrenio z noszne wczśniej robe volante" to połowa osób pójdzie spać, a reszta wyjdzie z sali. Natomiast pomysł z przynoszeniem ubrań na lekcję jest! Kurczę, musieliście się świetnie bawić! I koleżanki też z pewnością nie zapomną takiej lekcji przez bardzo długi czas :) Do moich dziwnych nawyków też już się niektórzy przyzwyczaili, czasem ktoś podchodzi do mnie, żeby pokazać mi jakiś obraz, albo zapytać o film kostiumowy. Ostatnio nawet prawie pokłóciłam się z panem od historii o Marię Antoninę i jej rzekome "niech jedzą ciastka". Też wszyscy zaczęli się na mnie patrzeć z podejrzeniem :D Ale najlepsze ze wszystkiego jest chyba to uczucie, kiedy masz w szkole temat, o którym od dawna wiesz już chyba wszystko. Ja tak miałam na przykład z interpretowaniem "Huśtawki" Fragonarda. Na lekcji prawie w ogóle nie robiłam notatek, wszystko miałam już w głowie :)

      Usuń
    4. Z przynoszeniem ubrań trochę roboty jest, ale działa :D Ewentualnie sprawdzają się też obrazki, np. kiedy jakąś częścią nie dysponuje. A większość koleżanek zapamiętała wiązanie gorsetów i staysów - konkurs na to która ściśnie się najbardziej :P Ooo tak, temat który już znasz to coś cudnego :D Gorzej kiedy pewna swojej wiedzy przysypiasz, a nagle nauczyciel każe opracować to zagadnienie na jutro, bo przecież to twoje hobby bla bla bla... Wtedy jedyna myśl to "plany szyciowe poszły się biiiiip". No, gdybym tylko plany miała :P Aczkolwiek zauważyłam że w wakacje jakoś brak mi czasu na szycie, bo przecież można gdzieś jechać, spotkać się z kimś, a kiedy tylko zaczyna się szkoła ochota na szycie wraca, przecież lepsze to niż nauka do matury :P

      Usuń
    5. Haha, też niedawno na lekcji historii uparcie dyskutowałam z nauczycielką o tych rzekomych ciasteczkach Marii Antoniny :D Miny ludzi wokół bezcenne :D

      Usuń
  3. Bardzo ładnie wyszedł Ci ten kostium! :) Czuć edwardianskość na każdym ze zdjęć, nawet jeśli uważasz, że brakowało jakichś szczegółów :) Dla mnie super!
    A co do opalania... Jeszcze kilka lat temu chciałam się w lecie opalić, zależało mi, żebym nie była taka "biała ":) A teraz jest zupełnie odwrotnie, nie chce być opalona, bo wzorując się na minionych epokach prawdziwe damy nie mogą być opalone, hehe :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Cieszę się, że wam się podoba; przynajmniej wiem, że moja praca nie poszła na marne :) <3
      Uff, już się bałam, że ten wstręt do opalania to tylko takie moje wypaczenie :) U innych ludzi opalenizna zazwyczaj mi się podoba, to nawet zdrowo wygląda, ale ja sama opalać się nie chcę za żadne skarby "bo jestem prawdziwą damą" :D

      Usuń
  4. Bardzo udany ten strój, aż strach pomyśleć (w pozytywnym sensie oczywiści!), jak by wyglądał, gdyby wyszedł idealnie według Twoich założeń :).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm, w mojej wyobraźni wyglądał właściwie o wiele lepiej, choć i tak bardzo dziękuję za te przemiłe słowa! :D

      Usuń
  5. Hejka! :) Nie wiem czemu wcześniej nie trafiłam na Twój blog - jest bardzo ciekawy! Uwielbiam ludzi z pasją, tym bardziej ogromnie mnie cieszą młodzi ludzie z pasją :)
    Kostium wyszedł wspaniale! I włosy spokojnie mogłaś spiąć, na pewno nie miały co przykrywać, bo nie widać żadnych błędów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję, bardzo mi miło!! :) Właśnie też tak sobie teraz myślę, że jednak w spiętych wyglądałabym chyba trochę bardziej edwardiańsko... :)

      Usuń
  6. Jestem tym postem absolutnie oczarowana. Uśmiałam się z Twoich perypetii, ale i zachwyciłam kompletnie tym, co stworzyłaś! Mimo, iż nie wyszedł tak, jak sobie zaplanowałaś, ja wciąż zbieram szczękę z ziemi. Jest ZJAWISKOWY. Chylę czoła, ja bym w życiu czegoś podobnego nie uszyła!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję! Miło mi, że zajrzałaś :) I bardzo się cieszę, że Ci się podoba! :D <3

      Usuń
  7. Ten rok szkolny trwa już dwa miesiące ale post jakoś tak znów wprawił mnie w powakacyjną zadumę. Też mi tęskno za plażą, za morzem, za słońcem...
    Edwardański kostium wyszedł przepięknie, a ty wyglądasz w nim jak prawdziwa dama :)

    OdpowiedzUsuń