poniedziałek, 26 stycznia 2015

Przywdziewamy firanki!

A więc stało się! Oficjalnie zakończyłam pracę nad moją pierwszą regencyjną suknią. Zajęło mi to praktycznie miesiąc i wymagało ogromnego poświęcenia (kosztem semestralnej klasówki z fizyki, ale co mi tam!) oraz przelewu krwi (dosłownie, nieźle się pokaleczyłam igłą). Ale: oto jest! I to nawet w jednym kawałku!

 Muszę przyznać, że efekt końcowy ani mnie jakoś szczególnie nie zachwycił, ani nie rozczarował. Zdaję sobie sprawę z tego, że wiele rzeczy mogłam zrobić lepiej, poświęcić im więcej czasu i nie spieszyć się aż tak ze wszystkim, ale z drugiej strony to była pierwsza w życiu większa rzecz, jaką uszyłam zupełnie sama (pomocy babci potrzebowałam tylko przy tworzeniu prowizorycznego "wykroju" na chemise i stanik sukni). Jestem więc w pełni usatysfakcjonowana z efektu mojej miesięcznej pracy, który to prezentuje się tak:


Taa-daa!!!




Miała być Jane Austen - wyszła Zosia z Pana Tadeusza. Ale cóż, bywa! Grunt, to być zadowolonym.

Trochę o samej sukni:

Tak, jest zrobiona z firanki. To chyba najtańszy możliwy do nabycia w takich ilościach materiał. Na pomysł z jego wykorzystaniem wpadłam oglądając nowszą wersję Dumy i Uprzedzenia,  gdzie panny Bennet wręcz lubują się w noszeniu tego typu sukni.



Dopiero post factum przyszło mi do głowy, że Duma to tylko film i jego kostiumy wcale nie muszą być w zupełności zgodne historycznie, ale Pinterest i Google Grafika wielokrotnie zapewniły mnie, że w tamtych czasach noszono suknie z cieniutkiego, białego materiału, co było modne zwłaszcza we Francji. Suknie te miały wprawdzie liczniejsze ozdoby niż moja, ale załóżmy, że ja postawiłam na skromność ;D

Moje dzieło można więc uznać za mniej więcej zgodne historycznie (1805 rok). Jakie są inne zalety? Udało mi się zachować wysoko umieszczony stan, co nie było łatwe, zwłaszcza, że nie korzystałam z żadnego wykroju. Cieszę się też, że całkiem zgrabnie wyszło mi z tyłu zapięcie na guziki (plastikowe, z napisem H&M, ale co tam, nikt nie zauważy). Nieźle poradziłam sobie też z lamowaniem dekoltu.

Wad jest niestety trochę więcej. Po pierwsze: rękawki. Robione bez wykroju, trochę krępują mi ruchy. Poza tym jeden z nich przyszywany był ręcznie i odnoszę wrażenie, że zaraz odpadnie Po drugie: suknia z tyłu nieładnie się marszczy, bo materiał ślizgał mi się pod stopką maszyny. Do tego spódnicę podwijałam ręcznie i podwinęłam ją o cal za mało, w związku z czym kilka razy potknęłam się na tym niechcianym "trenie".

Jestem też rozczarowana tym, co mam pod suknią. Chemise wyszła mi świetnie. Nie ma rękawów, ma prostokątny dekolt, nie krępuje ruchów.






No, i to tyle w kwestii regencyjnej bielizny. Nie ma stays (po polsku: sznurówka, regencyjny odpowiednik gorsetu (?)). Nie ma petticoat (czyli halki wierzchniej). Jest tylko chemise (koszula spodnia).

Po prostu nie zdążyłam! Uparłam się, żeby skończyć tę suknie w pierwszym tygodniu ferii. Mimo wielu starań udało mi się zrobić tylko suknię i chemise. Po zrobieniu zdjęcia, które widzieliście na samej górze doszłam jednak do wniosku, że wystarczy  mi właściwie to co mam. Założyłąm na siebie chemise, T-shirt z popularnego sklepu Hennes & Mauritz, na to halkę ślubną mojej mamy i suknię. Et voila! Jeśli miałabym kiedykolwiek na serio przebrać się w strój regencyjny, to to mi w zupełności wystarczy, do czasu, aż uda mi się zrobić sobie bonnet (czyli taką regencyjną czapkę) i spencerek (czyli taką regencyjną kurtkę), dokończyć skrojone już stays i uszyć petticoat, które to nie będzie odznaczało się pod suknią. Wtedy będę miała już skończony regencyjny komplecik.

Na razie więc zostawiam regencję, która była dla mnie tylko rozgrzewką przed prawdziwą kostiumową zabawą. Wybrałam ten okres, bo wydawał mi się w miarę prosty, nie wymagający zbyt dużej ilości materiału. Chciałam się przekonać, co umiem i co mogę zrobić, nad czym przy następnym projekcie muszę popracować.  Przede wszystkim powinnam:

- Nie spieszyć się. Zrobić wszystko w swoim tępie, nie wyznaczając sobie konkretnego terminu, aby na szyciu nie ucierpiała przypadkiem nauka.

- Korzystać z wykrojów. Zmarnuję w ten sposób mniej materiału i lepiej będzie to wszystko wyglądało.

- Dowiedzieć się jak najwięcej na temat danej epoki. Tym razem nie mówiłam tutaj nic o regencji, bo jak już wspominałam, chodziło mi tylko przetestowanie własnych umiejętności. Następnym razem zacznę projekt jakimś postem wprowadzającym w temat, dokładnie przedstawię wam moje plany i dopiero zacznę szyć.

- Skompletować wszystko. Szyć warstwami, kolejne elementy bielizny, a na koniec suknię. W ten sposób będę pracować i pisać w miarę systematycznie.

- Robić to, na co mam ochotę. Muszę przyznać, że nigdy nie pałałam zbytnią miłością do regencji i praca nad tą suknią nie sprawiła mi nadmiernej radości. Następnym razem razem uszyję to, co naprawdę mnie interesuje, bez względu na ilość wymaganego materiału.

I to chyba tyle na dziś. Ponarzekałam trochę. Pochwaliłam się. Warto by napomknąć Wam jeszcze coś na temat moich planów na przyszłość. Prawdopodobnie wezmę się za epokę edwardiańską (1900-1914), o której wiem całkiem dużo i która wydaje mi się być szalenie pociągającą. Posta wprowadzającego w temat możecie się spodziewać już niebawem!

Jedząc zupę,
Sio.

PS: Po co ja to piszę? Statystyka na Bloggerze mówi mi, że mojego bloga nie czyta nikt poza mną, moją koleżanką, wyimaginowanym przyjacielem Phaflem oraz korektą błędów w Open Office. Cóż, trudno. WASZA STRATA!!!

PS2: Zgodnie z obietnicą, wyżej wymieniona koleżanka, może czuć się pozdrowiona. Ale nie ciesz się, to nic takiego, bo I TAK NIKT POZA TOBĄ TEGO NIE PRZECZYTA!!!

czwartek, 1 stycznia 2015

Początek, czyli witamy w świecie "mody niemodnej"

W związku z rozpoczynającym się dziś Nowym Rokiem, postanowiłam również rozpocząć coś nowego: bloga. Nigdy wcześniej tego nie robiłam i publiczne wypowiadanie się w internecie jest mi sprawą zupełnie obcą, ale cóż, kiedyś trzeba otworzyć się na ludzi, nawet jeśli są to tylko znudzone osobniki leniwie przeglądające zawartość internetu (bo szczerze wątpię, żeby ktokolwiek z Was trafił tu celowo).

Nie mam zamiaru opowiadać Wam o moim życiu, ponieważ jest na to zbyt szare i nudne. Nie będę pisać o gotowaniu, gdyż osobiście nie umiem przyrządzić nawet sosu do sałatki. "Wyrażanie siebie" poprzez publikowanie w internecie postów na temat mody i tego, jak się należy ubrać, żeby było dobrze, również w moim przypadku najprawdopodobniej skończyłoby się źle.

Niemniej jednak, pierwszego w życiu bloga poświęcę właśnie modzie. I to nie byle jakiej, bo modzie, która od dość długiego czasu jest jakby... niemodna. Tak jest, witam w świecie mody niemodnej.

WITAM W ŚWIECIE KOSTIUMOLOGII.

Interesuję się dawnymi ubraniami mniej więcej od roku, kiedy to zaczynałam pisać powieść, po części dziejącą się w dziewiętnastym wieku. Aby ubrać jakąś moją bohaterkę potrzebowałam wiedzy na temat ówczesnej mody i w tym celu przejrzałam chyba całą Google Grafikę po wpisaniu haseł typu: "moda dziewiętnastowieczna", "moda w dziewiętnastym wieku", "co noszono w dziewiętnastym wieku". Efekty mojej pracy zupełnie mnie wtedy satysfakcjonowały, choć dziś uważam je za godne pożałowania. Doprawdy, chciałam damę z 1818 roku ubrać w gorset i trzymetrową krynolinę (Phi!).

Jeszcze poprzedniego czerwca tańczyłam w domu menueta, ubrana w długą czarną spódnicę, krótką koronkową sukienkę i legginsy, wypchane po bokach poduszkami (nie dość tego, dumnie nazywałam tę konstrukcję krynoliną). Mimo iż teraz dostrzegam już "nieliczne" błędy w tamtym przebraniu, to wciąż lubię oglądać jego głupie zdjęcie, które BYĆ MOŻE kiedyś tu opublikuję.

Przełom w mej wiedzy na temat historii mody nastąpił w momencie, kiedy przypadkowo buszując w internecie dowiedziałam się, że w 1818 roku nie noszono moich ukochanych krynolin. Przez trzy dni płakałam w poduszkę, bo to oznaczało, że w mojej powieści powinnam zmienić... Praktycznie wszystko. Musiałam zdecydować, co wolę: krynolinę czy rok 1818. Odpowiedź była oczywista.

I tak oto zaczęłam przesuwać akcję mojej powieści o kolejne dekady, których modę stopniowo poznawałam, aż w końcu, wiedząc już znacznie więcej, chociaż wciąż bardzo mało, stanęłam na roku 1862, kiedy to krynolina osiągnęła jak dla mnie kształt idealny. Cała ta historia mody tak mnie jednak wciągnęła, że zaczęłam o niej czytać inne rzeczy, nawet bardzo odbiegające od realiów mojej książki. W pewnym momencie mogłam więc otwarcie stwierdzić: "No, nareszcie mam jakieś sensowne hobby!". Czytając inne, najczęściej zagraniczne choć i polskie blogi, których autorki szyły sobie kostiumy, przeze mnie noszone tylko w wyobraźni, bardzo, baaardzo zapragnęłam pójść w ich ślady. Nauczyłam się szyć na maszynie, pomyślałam, od jakiej sukni chciałabym zacząć i...

Oto piszę pierwszy post mojego własnego bloga kostiumowego!

Możecie się tu spodziewać wszystkiego. Będę się z Wami dzieliła moją wiedzą (zdobytą i zdobywaną), szytymi przeze mnie (nieudolnie) kostiumami, fryzurami (uwielbiam się bawić włosami), tutorialami (które są zbawieniem dla takich niedorajd jak ja), pomysłami, ulubionymi książkami i filmami "na temat" oraz uwielbianą przeze mnie austriacką cesarzową Sissi, autorytetem nie tylko w dziedzinie kostiumów.

I to chyba tyle rolą wstępu do mojego bloga. Na górze można znaleźć dwie zakładki: "IMBRYCZEK" i "CUKIERNICA", które z biegiem czasu będą przeze mnie zapełniane. Postaram się również wykombinować ładniejszy widok tytułu bloga, bo ten jest jak dla mnie zbyt oszczędny w ozdobach. Mam nadzieję, że uda mi się podzielić z Wami jak największą ilością kostiumowej energii i wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszam do śledzenia moich historyczno- modowych  poczynań, bo przecież im nas więcej tym weselej!

A na samo już zakończenie pokażę Wam zdjęcie wspomnianej wcześniej Sissi, której możecie się tu spodziewać naprawdę bardzo często:


Śląc życzenia owocnej (kostiumowej) współpracy,
Sio.

PS: SZCZĘŚLIWEGO NOWEGO ROKU!!!